Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale jak już zaczynam oglądać jakiś serial, to albo wciągnie mnie jak stary odkurzacz od początku, albo odpuszczam sobie po pierwszych dwóch odcinkach. W przypadku "True Detective" wystarczył sam trailer, aby przekonać mnie w 100%, że pierwszy sezon oglądnę w całości. Zwłaszcza, że jako typowa "nietypowa kobieta" uwielbiam mroczne kryminały, thrillery i horrory.
"True
Detective" nie jest łatwy i przyjemny. Przytłaczający, mroczny klimat,
genialne aczkolwiek mocno depresyjne dialogi oraz tajemnica, która na
samym końcu, wywołuje uczucie obrzydzenia. Historia i sposób
przedstawienia bohaterów idealnie jak dla mnie wpisują się w definicję kina noir
- brak wyraźnego podziału na dobro i zło - przynajmniej jeżeli
przyjrzymy się parze głównych bohaterów oraz otaczającym ich ludziom,
niewyjaśnione zbrodnie, perwersje i brak happy endu. Dodatkowo jak
przystało na klasykę filmów detektywistycznych, kobiety są postaciami
drugoplanowymi, tłem dla męskich bohaterów, powodem dla ich działań i
interakcji. I tym razem mi to w zupełności nie przeszkadza, ponieważ
świetnie oddaje realia patriarchalnego społeczeństwa małych miasteczek
na południu USA.
Mrok, niewyjaśnione zbrodnie, nihilistyczny bohater i podwójna moralność - miłośnicy gatunku stwierdzą - idealny!
Niestety,
tak i nie, tutaj bowiem pojawia się haczyk.
"True Detective" skonstruowany jest trochę jak powieści Agaty Christie - gdy już wydaje nam się, że znaleźliśmy rozwiązanie całej zagadki i przecież inne zakończenie nie ma prawa bytu, twórcy dają nam "prztyczka w nos", rzucając kolejne wskazówki, które zaburzają misternie złożoną układankę. Gdyby to było niewystarczające postanowili oni jednak posunąć się o krok dalej i tak naprawdę zburzyć wszystko, by na końcu pozostawić jedynie sam fundament sprawy. W efekcie w ósmym odcinku otrzymujemy, mogłoby się wydawać najprostsze i najbardziej banalne zakończenie z możliwych oraz żenujące ostatnie minuty, po których wielu zagorzałych miłośników tego serialu czuje najzwyczajniej w świecie jakby przez cały czas robiono z nich idiotów i na sam koniec zaserwowano zupełnie nie trzymającą się kupy ckliwą gadkę nawróconego, ex-zgorzkniałego-nihilisty.
"True Detective" skonstruowany jest trochę jak powieści Agaty Christie - gdy już wydaje nam się, że znaleźliśmy rozwiązanie całej zagadki i przecież inne zakończenie nie ma prawa bytu, twórcy dają nam "prztyczka w nos", rzucając kolejne wskazówki, które zaburzają misternie złożoną układankę. Gdyby to było niewystarczające postanowili oni jednak posunąć się o krok dalej i tak naprawdę zburzyć wszystko, by na końcu pozostawić jedynie sam fundament sprawy. W efekcie w ósmym odcinku otrzymujemy, mogłoby się wydawać najprostsze i najbardziej banalne zakończenie z możliwych oraz żenujące ostatnie minuty, po których wielu zagorzałych miłośników tego serialu czuje najzwyczajniej w świecie jakby przez cały czas robiono z nich idiotów i na sam koniec zaserwowano zupełnie nie trzymającą się kupy ckliwą gadkę nawróconego, ex-zgorzkniałego-nihilisty.
Nie
dziwię się więc tym, którzy po zakończeniu serii stwierdzili, że czują
się rozczarowani i oszukani, bo pod przykrywką wykwintnego dania podano
im tak naprawdę odgrzewane resztki z przed kilku dni. Coś co na początku
wydawało się dziełem jednego szaleńca psychopaty i z czasem przerodziło
się w wielki spisek - sektę z udziałem najwyżej postawionych, nagle w
ostatnim odcinku zostaje z powrotem sprowadzone do tego jednego
sztampowego szaleńca, z którym przecież zdążyliśmy się już pożegnać
gdzieś w połowie sezonu oraz grupy ludzi, o których praktycznie niemal
nic nie wiemy i dzięki ich pozycji społecznej wszelkie brudy z nimi
związane nigdy nie ujrzą światła dziennego.
Dodatkowo na sam koniec zostajemy z masą pytań, na które wydaje się, że nigdy nie otrzymamy jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi.
Serial ma jeden z najlepszych openingów jakie widziałam w życiu i mimo, że na początku zapierałam się rękoma i nogami, uważam teraz, że równie genialny jest utwór mu towarzyszący. Openingowi warto przyjrzeć się bliżej ze względu na genialną oprawę graficzną, ale też ponieważ idealnie portretuje poszczególne postaci, które będą przewijały się w trakcie serialu.
Dodatkowo na sam koniec zostajemy z masą pytań, na które wydaje się, że nigdy nie otrzymamy jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi.
Serial ma jeden z najlepszych openingów jakie widziałam w życiu i mimo, że na początku zapierałam się rękoma i nogami, uważam teraz, że równie genialny jest utwór mu towarzyszący. Openingowi warto przyjrzeć się bliżej ze względu na genialną oprawę graficzną, ale też ponieważ idealnie portretuje poszczególne postaci, które będą przewijały się w trakcie serialu.
Mimo, że (jak pisałam powyżej) zakończenie oraz ostateczne rozwiązanie zagadki rozczarowało wielu wiernych fanów, ja jednak nadal chce wierzyć, że "True Detective" jest serialem
wielowarstwowym, w którym najważniejszą rolę odgrywają szczegóły, a para
głównych bohaterów, tak naprawdę dotarła do granicy swoich możliwości i
to od widza teraz zależy jakiego rozwiązania doszuka się w otwartych
kwestiach i podtykniętych wskazówkach.
Wskazówką
dla tego wariantu może być scena z początku pierwszego odcinka, w której Rust zapytany przez
Marty'ego po co ma swój notes odpowiedział coś w stylu: Notuję w nim
wszystko, aby nie przegapić żadnego szczegółu, który potem może okazać
się rozwiązaniem, którego w tym momencie nie dostrzegam. I
tak też moim zdaniem należy oglądać "True Detective", notując każdy
szczegół, każdą wskazówkę. A jest ich niemało. To widz ma wejść w rolę
prawdziwego detektywa, aby rozwikłać resztę sprawy. Ta wizja
zachęciła mnie, aby w najbliższym czasie oglądnąć serial raz jeszcze,
starając się dojrzeć wszystkie te szczegóły, które pod nos podtykają
twórcy.